Nov 27, 2021
Zaraz po utworzeniu Ministerstwa Sportu jego szefowie błysnęli
talentem. Minister Kamil Bortniczuk mieszkał rok w hotelu kumpla i
obaj nie potrafią pokazać rachunków za tę permanentną imprezę.
Minister Kamil balował tak bardzo, że teraz dostaje anonimy
przestrzegające go przed kompromitującymi materiałami z tych
imprez. Minister uspokaja: — Słyszałem od kolegi, o nagraniu z
hotelu, gdzie miała być kokaina i różne przygody. Nigdy tam nie
byłem i nigdy nie używałem kokainy.
Bortniczuk ma to szczęście, że jeszcze większe kłopoty ma jego
zastępca i najnowszy kumpel z imprez Łukasz Mejza. Otóż Mejza przez
lata prowadził rozmaite biznesy, z których część była mocno
śmierdząca. Najbardziej obrzydliwy interes polegał na obiecywaniu
ludziom chorym na choroby nieuleczalne leczenia nowatorskimi
metodami. Leczenie umierających na raka, chorych na stwardnienie
rozsiane, Alzheimera, Parkinsona — Mejza przekonywał, że to
możliwe, wystarczy mu zapłacić kilkaset tysięcy.
Bortniczuk i Mejza zostali ministrami nie dlatego, że PiS kocha ich
młodość, werwę i imprezowy luz. Dostali posady, bo Kaczyński nie
miał większości w Sejmie i musiał dokupić parę głosów. Bortniczuk i
Mejza reprezentują tzw. Republikanów, szemraną grupkę polityków po
przejściach, dzięki którym PiS może rządzić. Formalnie Kaczyński
nie ponosi odpowiedzialności za to, czy Bortniczuk wciągał i został
nagrany, a Mejza kantował chorych i został przyłapany. Szef PiS
mógłby co prawda ich wyrzucić z rządu, ale straciłby dwie duszyczki
— a na to nie może sobie pozwolić. To jasno pokazuje, że polityka
jest ważniejsza od przyzwoitości. Na razie więc pisowcy liczą na
to, że sprawa przycichnie. Ale nie przycichnie. „Stan po Burzy”
przepowiada, że ministrów sportu czeka w najbliższych dniach
prawdziwy maraton.
Już w przyszłym tygodniu dowiemy się, czy Mejza legalnie
zainkasował milion, który jego firma dostała od państwa. W
ukrywaniu majątku nie pomoże mu szefowa Trybunału Konstytucyjnego
Julia Przyłębska. Dla pani Julii Mejza jest zbyt małym żuczkiem.
Jeśli chodzi o majątek, to Przyłębska ratuje skórę samemu
premierowi. Mateusz Morawiecki przed wejściem do polityki grube
miliony przepisał na żonę i nie chciałby, byśmy się dowiedzieli ile
tych milionów znajduje się na kontach pani Iwony Morawieckiej. Dwa
lata temu wyszły na jaw bardzo — mówiąc delikatnie — korzystne
transakcje Morawieckich, którzy za bezcen kupili od Kościoła
działki, które biskupi dostali wcześniej od państwa. W oświadczeniu
majątkowym Morawieckiego ich nie uświadczysz — bo formalne
działkowcem została pani Iwona. Prezes Kaczyński udawał oburzenie.
Rzucił wtedy twardą obietnicę: „Jesteśmy gotowi w bardzo krótkim
czasie uchwalić ustawę, na podstawie której będzie trzeba ujawniać
także majątki małżonek, osób pozostających we wspólnym pożyciu oraz
dorosłych dzieci”.
Efektem była ustawa o jawności majątków rodzin polityków, przyjęta
przed wyborami w 2019 r. Teraz pani Julia bezczelnie wyrzuciła tę
ustawę do kosza — uznała, że poznanie przez nas całego majątku
Morawieckich byłoby niezgodne z Konstytucją. Po raz kolejny
Przyłębska pokazała, że z Konstytucji jest w stanie wywieść
wszystko, pod warunkiem, że chce tego pasjonat jej kuchni Jarosław
Kaczyński. A nie ma wątpliwości, że Kaczyński 2 lata temu
zapowiadając jawność majątków odgrywał cyrk, bo akurat szły wybory
i chciał w kampanii uciec od zasobnej kiesy Morawieckiego. Nigdy
ujawnienie majątku Morawieckiego nie było w interesie Kaczyńskiego.
A najbardziej teraz, gdy PiS dociska klasę średnią „Polskim Ładem”
twierdząc, że jeśli ktoś zarabia powyżej 10 tys zł brutto to jest
bogaty. To kimże jest w takim razie Morawiecki, który w samych
nieruchomościach ma z szanowną małżonką co najmniej 40 mln złotych?
— pytają autorzy „Stanu po Burzy” Agnieszka Burzyńska („Fakt”) oraz
Andrzej Stankiewicz (Onet.pl).